Stukot kroków odbija
się echem po ogromnym placu. Zdaje się, że cały Dystrykt Czwarty
milczy wsłuchany w rytm uderzeń butów o bruk.
Rozglądam się
dookoła. Wszyscy idą ze spuszczonymi głowami, nikt nie odważy się
nawet odezwać. Co się dzieję? Jakieś zebranie? Apel? Nie
przypominam sobie, by Strażnicy Pokoju, którzy rozgłaszali
wczoraj, że następnego dnia mamy się zjawić w południe na placu,
mówili coś o powodzie, dla którego jest organizowana ta zbiórka.
Przenoszę swój wzrok na rozświetlony górującym słońcem, taras
przed ratuszem. Ustawiono na nim cztery krzesła i dwie szklane kule
z czymś białym wewnątrz. Po obu stronach „sceny” znajdują się
ekrany.
- Tutaj – słyszę
nieprzyjazne mruknięcie i ktoś popycha mnie na prawo.
Patrzę na Kathy –
pilnującą porządku Strażniczkę Pokoju. Nigdy mnie nie lubiła.
Marionetka w rękach Kapitolu.
- Co
się dzieję? - pytam ją, siląc się na neutralny ton głosu.
Obrzuca mnie nieprzyjaznym spojrzeniem, po czym uśmiecha się kpiąco,
rozpoznając przed kim stoi.
- Córeczka
burmistrza – cmoka, kręcąc głową. – Skończyłaś już się
bawić w rebeliantkę?
Przygryzam wargę, próbując powstrzymać się od złośliwej
odpowiedzi, która mogłaby tylko sprowadzić na mnie parę batów.
Córka burmistrza, czy nie, kary spadną na każdego za choć jedno,
niewłaściwe słówko.
- Co
się dzieję? - powtarzam pytanie.
- Apel,
nie widzisz? - prycha. – Stawaj tu – popycha jakąś
szesnastolatkę za mną i zajmuje się ustawianiem reszty.
Już
prawie wszyscy stoją na swoich miejscach. Nastolatkowie przed sceną - osiemnastolatkowie z przodu, a najmłodsi na końcu. Dorośli i młodsi stoją dalej. I tak prawie wszyscy mieścimy się
na placu. Krwawa wojna dystryktów z Kapitolem zgarnęła swoje
plony. Pozostawiła także wiele kalek, sierot, wdów, bezdomnych...
Zniszczyła nie tylko budynki, zabrała wiele żyć, wystawiła nas
próbie, zburzyła wzajemne zaufanie, nadzieje. Zmusiła do walki,
nawet przeciwko najbliższym. Przegraliśmy. Mija już rok od naszej
ostatecznej porażki, a ona wciąż niesie ze sobą konsekwencje.
- Cisza!
- krzyczy głos z głośników, chociaż na placu panuje praktycznie
absolutne milczenie.
Na
scenę wchodzi mój ojciec – burmistrz Czwartego Dystryktu, jego
nowa żona – Stephy (w życiu nie nazwę jej nawet macochą) oraz
Główny Strażnik Pokoju – Harry. Siadają na krzesłach
ustawionych na tarasie. Ostatnie miejsce wciąż pozostaje puste. W
końcu mój ojciec wstaje i wychodzi na środek. Widać po nim, że
jest smutny i zamyślony. Chwilę błądzi wzrokiem po zgromadzonych, zatrzymując się na chwilę na mnie, po czym wędruje
dalej. Obracam głowę na lewo i szukam w tłumie członków naszej trzyosobowej bandy. Steve'a już nie liczę –
zdradził nas w trakcie powstania. W końcu dostrzegam ciemną,
rozczochraną czuprynę Reuela, a obok blond włosy wysokiego Jamesa.
Cichy, spokojny głos burmistrza rozlega się po całym placu. Musi
mieć podłączony mikrofon, bo słychać go bardzo dobrze. Mówi o
historii Panem, wojnie, dystryktach, Kapitolu, powstaniu, bla, bla,
bla, bla.
Reuel trąca Jamesa i szepcze mu coś do ucha, po czym, jakby czując
na sobie mój wzrok, spogląda na mnie. Uśmiecha się lekko, ale ten
uśmiech nie sięga jego oczu. Marszczę brwi i przenoszę wzrok z
powrotem na ojca. Kończy właśnie wychwalać Kapitol i opowiadać o
dobroci prezydenta Browna.
„Piękne przemówienie, panie Anderson. Może pan pozostać
jeszcze chwilę na swoim stanowisku. Póki będzie pan pamiętał, kto
tu rządzi”.
Nagle burmistrz robi przerwę i przebiega zakłopotanym wzrokiem po
nas.
- Ostatnio
w Kapitolu zawiązano Traktat o Zdradzie. Dla przypomnienia, że
Mroczne Dni nie mogą się powtórzyć, organizowane są Igrzyska
Głodowe.
„Traktat o Zdradzie”, „Igrzyska Głodowe”... nie brzmi to za
dobrze.
- Wiąże
się to z daniną w postaci jednego chłopca i jednej dziewczyny w
wieku od 12 do 18 lat z każdego dystryktu. Zostaną wybrani poprzez
losowanie, a następnie pojadą do Kapitolu, gdzie po parudniowych
przygotowaniach zostaną przeniesieni na arenę, by tam odbyć walkę
na śmierć i życie z trybutami pozostałych dystryktów. Zwycięży
ostatni żyjący trybut lub dwójka, o ile pochodzą z tego samego
dystryktu.
Mówi coś dalej, ale ja już przestaję go słuchać. Powoli dociera
do mnie to, co przed chwilą usłyszałam. Rozglądam się kolejny
raz. Teraz widzę już tylko zastygnięte w przerażeniu twarze lub
łkające matki, stojące daleko od swoich dzieci. Dzieci, które mogą
zostać im za chwilę odebrane na ich oczach. A one nic nie będą
mogły zrobić.
Wszyscy żyliśmy w złudnej nadziei, że po Mrocznych Dniach nie
musimy obawiać się już niczego gorszego, że jesteśmy już
bezpieczni, nawet jeśli nie wywalczyliśmy tego, co chcieliśmy.
Myśleliśmy, że dadzą nam żyć...
- Można
zgłaszać się na ochotników – mówi głośniej ojciec.
Ochotników! Co za głupiec szedłby na śmierć?! Ktoś, kto
chciałby ocalić życie drugiej osobie.
Jednak milczenie panujące na placu jest nad wyraz jasną odpowiedzią
jeśli chodzi o chęci co do udziału w tych całych igrzyskach.
- W
takim razie przechodzimy do losowania – Stephy wstaje i podchodzi
do kuli na prawo. Zanurza w niej rękę i wśród niemego
oczekiwania wyciąga po chwili małą, białą karteczkę. Powoli,
jakby chcąc celowo dodatkowo wszystko przedłużyć, rozwija ją i
czyta wolno – Lily Anderson.
To
ja.
to było jasne, że ją wylosują, ale jak to ja i tak to przeżywam. jestem bardzo wrażliwa. ciekawe kim będzie chłopak. bardzo ciekawa historia. lecę czytać dalej. <3
OdpowiedzUsuńA czy zasadę, że może wygrać 2 trybutów z tego samego dystryktu, nie wprowadzono dopiero, jak Katniss brała udział?
OdpowiedzUsuńSzkoda, ze taki krótki rozdział
Rozdział bardzo fajny :)
OdpowiedzUsuńSuper zakochałam się już w pierwszym rozdziale
OdpowiedzUsuń