czwartek, 4 sierpnia 2016

Rozdział XIII

Lily
    
  Biegnę. Nie potrafię zwolnić, nie potrafię czekać, nie potrafię racjonalnie myśleć. ON chce mnie widzieć, chce ze mną rozmawiać! Muszę jak najszybciej tam dobiec. Już nic się nie liczy, już nic innego nie ma znaczenia, nic innego nie jest ważne, bo ON chce mnie widzieć! A jeśli to podstęp? Nie. Wcale nie. Jeśli to pułapka? NIE. Wyrzucam posępne myśli z głowy, pokonując kolejny zakręt bocznych korytarzy. Nie potrafię się zatrzymać, nie potrafię zwolnić. Po prostu nie potrafię. Nie teraz. Nie tutaj.
  Staję gwałtownie przed drzwiami widy, która zabierze mnie do NIEGO - do mojego Reuela - i zamieram z dłonią wyciągniętą ku przyciskowi, gdy one uchylają się bezszelestnie. Cofam się automatycznie i zastygam. Moje oczy rozszerzają się z przerażenia. Mam ochotę odwrócić się i odbiec - jak najdalej stąd. Odbiec i ukryć się gdzieś, by już nigdy go nie zobaczyć, by wciąż wierzyć, że on nie żyje, że już go nie ma. Ale to on. To naprawdę prawdziwy ON. Żywy. Otwieram usta, ale przez ściśnięte ze strachu gardło nie potrafi przejść żadne słowo.
 - Witaj, Lily - mówi cichym głosem, a jego wargi wykrzywiają się w tak dobrze znanym mi kpiącym uśmiechu. - Nic się nie zmieniłaś od naszego ostatniego spotkania. Kto by pomyślał… lata lecą, a ty wyglądasz młodziej od swojej córki! Powiedz, Lily - zwęża oczy, wpatrując się we mnie. - Czy ty naprawdę myślałaś, że nas oszukasz? Ile razy ci jeszcze muszę uświadamiać, że nie masz racji? Oj, Lily, Lily - wzdycha, kręcąc głową. - Czy ty nigdy nie zmądrzejesz? Ale nie martw się! Nie zamierzam cię powstrzymywać. Tak - uśmiecha się szerzej, widząc zdziwienie przemieszane z przerażeniem na mojej twarzy. - Pozwolimy ci wyjść na arenę za twoją przesłodką córeczkę. Ba! Teraz to nawet zmusiłbym cię do tego, gdybyś chciała zrezygnować! - śmieje się krótko. - Nic nie powiesz? Nawet się nie przywitasz?
  Wpatruję się w niego, a przez moją głowę przebiega milion myśli. Nie wiem, co powiedzieć. Nie wiem, co zrobić. Już nie wiem, co myśleć. Chcę uciec.
 - Wert - odzywam się zachrypniętym głosem.
 - Zdziwiona, że żyję? - kpiący uśmiech wciąż błąka się na jego ustach.
  Kręcę przecząco głową.
 - Wiedziałam o tym - odpowiadam, choć wcale nie chcę z nim rozmawiać, choć wcale nie kontroluję tego, co mówię. - Dlaczego mi nie przeszkodzisz? - Nie pytam, skąd wie. Za długo żyję na tym świecie, by wiedzieć, jak ciężko zatuszować cokolwiek przed Kapitolem. Poza tym teraz o niczym innym nie myślę, jak o tym, czemu miałby mi na to pozwolić.
 - Och, słońce! Za długo czekałem na twoją śmierć, żeby teraz, gdy sama pchasz się z powrotem na arenę, próbować ci przeszkodzić. Nie widzisz, że jest mi to całkiem na rękę? Poza tym, cóż to będzie za spektakularny koniec wielkiej Lily Anderson! Nie, nie zamierzam cię powstrzymywać przed pójściem na igrzyska. Ale nie mogę dopuścić do twojego spotkania z prezydentem. Nie teraz.
 - Co ty mu zrobiłeś? - szepczę. - Co ty mu powiedziałeś?! - krzyczę, tracąc panowanie nad sobą. - Co mu wmówiłeś, że nie chce mnie znać?! Że mi nie wierzy?! Ale to koniec! Koniec twoich kłamstw! Wezwał mnie! ON SAM! Chce mnie widzieć, chce ze mną rozmawiać!
 - Kiedy ty w końcu przejrzysz na oczy? - odpowiada spokojnie, niewzruszony moim wybuchem. - To wszystko było ukartowane. Ustawione. Zabolało? - znów uśmiecha się szyderczo. - Miało zaboleć.
 - Po co? - pytam cicho, już niczego nie rozumiejąc.
 - Bo tak chciałem. To twój koniec, Lily. Koniec, na który sama się pchasz. Doceniam to, że pozwalasz mi zadecydować jak zginiesz.
 - Jeśli zginę… nie skrzywdzisz ich? Jamesa? Matta? Idril? Dylana?
 - Jeśli nie dadzą mi powodu. Nie muszą ginąć, choć nie ukrywam, że gdy zaczną zagrażać, mogę mieć pokusę pozbycia się ich. Realizuj swój cudowny plan ocalenia bliskich, ale nie wplataj ich w swoje gierki, a nikomu nie stanie się krzywda. Poza tym, doskonale wiesz, że Jamesowi włos z głowy nie spadnie, bo nawet Snow by wtedy sfiksował. Wiesz, że jeśli się poświęcisz, co oczywiście planujesz zrobić, Matt może wrócić do dystryktu. Idril mam w kieszeni, więc zabijanie jej nie ma większego sensu. Dylan nie będzie w stanie otrząsnąć się po twojej śmierci i stanie się niczemu nie grożącym idiotą. Wiesz, że zależy mi tylko na twojej śmierci.
 - Dlaczego? Dlaczego tak ci zależy, żebym zginęła?
 - Wiesz dlaczego, a udawanie, że jest inaczej niczego nie zmienia. Jesteś jedyną osobą, która może sprawić, że Snow otrząśnie się i wróci Reuel. A my nie możemy do tego dopuścić. Musisz sobie uświadomić, że nie ma, i już nigdy nie będzie, Reuela Castelerta. Został już tylko Coriolanus Snow. Długo sobie pogrywaliśmy, ale dość zabaw, Anderson. Odegraj swoją ostatnią rolę, a nikomu nie stanie się krzywda. Jeszcze wszystko może skończyć się dobrze, chociaż... nie dla ciebie. Chyba czas się pożegnać, nieprawdaż?
  Przypatruję mu się przez chwilę w milczeniu, po czym kiwam głową. Mimo wszystko, czuję, jak ogarnia mnie jakiś nieopisany spokój, ulga, że to już koniec, że już nie dam rady nic więcej zrobić, że mogę ocalić chociaż Jamesa, Dylana, Matta i Idril. Biorę głęboki oddech, uwalniając się od odpowiedzialności za wszystkie dzieci, które polegną w przyszłych igrzyskach, nie zważając, że nie odzyskam Reuela, czuję spokój, choć mój świat się wali, mój ukochany stał się tyranem, a ja zaraz zginę. Czuję spokój.
 - Żegnaj, Wert - mówię cicho, spokojnie. Bez żalu, nienawiści, złości.
 - Żegnaj, Lily - odpowiada równie spokojnie.

***
Reuel

  Odwracam się gwałtownie na dźwięk otwieranych drzwi. Blednę na widok Werta. To nie Lily, nie moja Lily… nie przyszła…
 - Zapomniałeś wziąć leków - odzywa się cicho mężczyzna, zamykając za sobą drzwi. - Nie chcesz chyba kolejnych operacji? Nie możemy pozwolić na rozprzestrzenienie się wrzodów. Mógłbyś wtedy stracić nawet mowę.
  Dotykam automatycznie dłonią warg, a wspomnienie duszącego mnie zmiecha Georgii ostatniego dnia na arenie znów powraca.
 - Nic mi nie dolega - odzywam się chrapliwym głosem. - Poradzę sobie bez leków. Czekam na kogoś - dodaję.
 - Wyganiasz mnie? - uśmiecha się lekko, po czym wzdycha ciężko. - Słabo wyglądasz. Słabo się czujesz. Przełożyłem wszystkie twoje spotkania na jutro. Weź leki. Nie chcesz chyba znów pluć krwią. Weź leki, a potem pogadamy.
  Nie mogę czekać do jutra, nie mogę. Słyszałem. Mówili. Mówili, że Lily przechodzi operacje, że chce iść na igrzyska zamiast córki. Mojej córki? Jeśli to moja córka? A jeśli to moja Lily? Jeśli to naprawdę ona? Nie mogę do tego dopuścić. Nie mogę. Nie mogę.
 - Nie mogę - kręcę głową, zaczynając panikować. - Ty nic nie rozumiesz…
 - Rozumiem wszystko. Proszę, weź leki. Wiesz, że zawsze chciałem dla ciebie jak najlepiej, zawsze cię wspierałem, zawsze byłem ci przyjacielem. Weź leki, Reuel. Ja wszystko wiem, wszystkim się zajmę i o wszystkim porozmawiamy jutro.
  Patrzę się na niego długą chwilę w milczeniu, nie wiedząc, co zrobić. Ale ma rację. Doskonale wiem, że ma rację. Kiwam głową. On wszystko wie, wszystkim się zajmie. Ogarnia mnie spokój. Zawsze był po mojej stronie. Jeśli o wszystkim wie, nie muszę się niczym martwić. Wszystko będzie dobrze. Biorę ze stołu szklankę z wodą i tabletki, które codziennie mi przynoszą.
 - Porozmawiamy jutro - rzuca Wert. - Nie będę ci dłużej przeszkadzał. Zresztą… mam sporo pracy - uśmiecha się lekko. - O nic się nie martw. Odpocznij dzisiaj, porozmawiamy jutro.
  Kiwam głową. Wszystko będzie dobrze.

***
  Powoli otwieram oczy, zbudzony blaskiem poranka. Leżę chwilę w bezruchu, usiłując przypomnieć sobie swój sen i coś, o czym powinienem pamiętać, ale skryło się gdzieś w odmętach mojej pamięci... coś ważnego, czego nie powinienem zapominać... Wstaję gwałtownie, gdy wszystko sobie przypominam. Lily. Moja Lily. A jeśli to moja Lily, to dystrykty jej nie zabiły. To nie może być prawdą... ale jest. To naprawę moja Lily... a nawet gdyby nią nie była, to mój brat, mój mały braciszek idzie na igrzyska. I moja córka. Moja rodzina. Jak mogłem być tak ślepy? Znów na nowo wszystko sobie przypominam, znów na nowo wyrywam się z otępienia. I czemu wczoraj pozwoliłem Wertowi się wszystkim zająć? Czy powstrzymał już igrzyska? Powinienem sam się tym zająć. Ale Lily nie przyszła... nie przyszła, choć ją wezwałem. A jeśli to nie ona? Ale nie mogę pozwolić sobie na kolejne pomyłki. Cokolwiek nie byłoby prawdą, muszę powstrzymać igrzyska. Teraz. Natychmiast. 
  Ubieram się w pośpiechu i wybiegam z apartamentu. Pędzę korytarzami, nie zważając na zaskoczone spojrzenia. Nic nie ma znaczenia! Muszę zdążyć. Muszę zdążyć to zatrzymać! Zatrzymuję się dopiero przy wyjściu z budynku.
 - Elen! - wołam do kierowniczki biura. - Odwołano igrzyska? - pytam zdenerwowany.
  Patrzy się na mnie, jak na wariata i chwilę zajmuje jej, by otrząsnąć się z otępienia.
 - Czemu miano by to zrobić, panie prezydencie? - odzywa się w końcu zdezorientowana.
 - Szybko! Do centrum dowodzenia igrzyskami! - wołam, a auto praktycznie od razu staje przed drzwiami.    
 - Czy coś się stało? - pyta zaniepokojona Elen.
 - Tak - rzucam, wychodząc. Wsiadam do samochodu. - Do hali! Najszybciej jak się da! 
  Auto rusza i mknie przez ulice. Na widok samochodu prezydenta, wszyscy zbaczają z drogi, więc w parę minut jestem już na miejscu. To i tak za dużo. Wyskakuję z auta i biegnę do budynku, nie zważając na zaskoczonych pracowników i strażników. Nic już nie jest ważne; ani prezydentura, ani wizerunek, ani nic innego. Tylko Lily. Tylko powstrzymanie igrzysk. 
 - Poduszkowce już odleciały? - pytam zdyszany kierownika, wpadając do jego biura przy hangarze.  - Jeszcze nie, panie prezydencie - odpowiada zaskoczony moim zachowaniem. - Trybuci dopiero za chwilę tu przybędą.
  Zdążyłem. Mam ochotę się roześmiać, ale to jeszcze nie czas na triumfowanie. 
 - Musimy odwołać igrzyska - mówię najpoważniejszym tonem głosu, na jaki mnie stać w tym momencie. - Musimy je zakończyć.
 - Ale... panie prezydencie... obawiam się, że jest to niemożliwe - odpowiada z wahaniem zdezorientowany. 
 - JA jestem głową państwa i to JA mówię co jest możliwe, a co nie! - mówię dobitnie władczym tonem. - Więc zatrzymaj igrzyska. Nie odbędą się ani teraz, ani już nigdy.
 - Ale... nie mogę tego zrobić...
 - NATYCHMIAST! 
 - Czy coś się stało? - słyszę głos za swoimi plecami. Wert. 
  Odwracam się gwałtownie. 
 - Musimy natychmiast zatrzymać igrzyska! Miałeś się tym zająć, miałeś to zrobić! 
 - Miałem się wszystkim zająć. I zająłem - odpowiada spokojnie. - Co do igrzysk... Rozumiem, że chciałbyś osobiście wydać wyrok, ale igrzyska są najlepszą karą dla zdrajców. Osobiście dopilnuję, żeby tak było i by nie wrócili stamtąd żywi.
 - O czym ty mówisz?! - krzyczę. - Czy ty niczego nie rozumiesz?! Tam jest moja Lily! Oszukali nas! Nie rozumiesz?! Ona jedzie na igrzyska! Lily! Moja Lily! I Matt! Mój brat! Musimy to wszystko zatrzymać! Musimy ich ocalić! - krzyczę zrozpaczony. - Oszukali nas, Wert! Musimy zatrzymać tą rzeź! Musimy natychmiast to powstrzymać! Musimy ich ocalić! 
 - Snow...
 - Nie mów tak do mnie! - krzyczę, zanim powie cokolwiek więcej. - To nie jestem ja! Moje imię to Reuel! Nazywam się Reuel Castelert! Co my najlepszego zrobiliśmy? - głos mi się załamuje. - Musimy przerwać igrzyska i zakończyć je raz na zawsze! 
  Nagle drzwi hangaru otwierają się i do środka wjeżdżają samochody. Wybiegam z biura i staję w ogromnej hali, w której się zatrzymują. Z aut zaczynają wychodzić trybuci, prowadzeni przez Strażników Pokoju. Wśród obcych twarzy dostrzegam te dwie tak dobrze mi znane, tak bardzo przeze mnie niegdyś ukochane. Moje serce zaczyna bić jeszcze szybciej, chcąc wyrwać się z moich piersi. 
 - Lily! - krzyczę. Robię krok do przodu, chcąc podbiec do niej, chwycić ją w ramiona i już nigdy nie pozwolić odejść. Ktoś nagle mocno chwyta mnie od tyłu, nie pozwalając zrobić chociaż kroku naprzód. - Puść mnie! - warczę, szarpiąc się. - Lily! Lily! Matt! - wołam zrozpaczony.
 - Reuel! - krzyczy Lily, a Strażnik Pokoju chwyta ją mocno i zaczyna ciągnąć w stronę poduszkowca. - Nie! Reuel! - jej rozpaczliwe wołanie roznosi się echem po ogromnym hangarze. 
 - Lily! - krzyczę, wciąż próbując się wyrwać. - Ty! - rzucam do kogoś trzymającego mnie. - Masz mnie natychmiast puścić! Zostaw mnie! 
 - Przykro mi, ale nie może tego zrobić - Wert staje obok mnie.
  Zrozpaczony patrzę, jak wwlekają Lily i Matta do poduszkowca.
 - Lily! Matt! - krzyczę za nimi. - Co się dzieje? - pytam wściekły. - Musimy to zatrzymać, Wert! - mówię zrozpaczony. - Musimy ich ocalić! 
  Nagle twarz Werta staje się maską, zza której nie potrafię dostrzec żadnych emocji. Jedynie jakąś obojętność. I chłód. 
 - Uspokój się - mówi poważnym tonem głosu. - Uspokój się choć na chwilę, przestań się szarpać i posłuchaj mnie uważnie. Wszystko szło bardzo dobrze i pięknie odgrywałeś swoją rolę. Naprawdę po mistrzowsku. Nie możemy teraz tego tak po prostu zniszczyć, prawda? Bo jesteś świetnym prezydentem. I od zawsze bardzo zawzięcie walczyłeś o swoje racje. Nie ma sensu cię zabijać i zastępować kimś innym, tylko dlatego, że zmieniłeś swoje priorytety. Nie. O wiele łatwiej zmienić twoje priorytety, twoje przekonania. Raz na zawsze. Będziesz świetnym tyranem, uwierz mi. Takim, jakiego Panem zapamięta na długo. 
  Nie wierzę w to, co słyszę. Wydaje mi się, że to tylko sen, tylko omamy po otumanieniu lekami. Otępiały wpatruję się w tego, któremu tak zaufałem, któremu ślepo wierzyłem. Nie mogę zrozumieć, jak mogłem przez tyle lat dać się tak prosto manipulować. I to tylko dlatego, że ufałem jego słowu... 
 - Ty... - staram się cisnąć w niego obelgami, najgorszymi, jakie znam, ale żadne słowo nie potrafi wyrazić, co teraz czuję i co o nim myślę. Zamiast tego, decyduję się robić to, co zawsze chciałem - chronić Lily. - Błagam... nie rób im krzywdy... proszę, ocal ich... ocal ją...zrobię wszystko, tylko pozwól im żyć, pozwól im obojgu wrócić z igrzysk...daj im żyć... - wpatruję się zrozpaczony w twarz tego parszywego zdrajcy, błagając go o łaskę.
  Z kamiennej maski wyłamuje się niedający się powstrzymać kpiący uśmiech. Zamieram, bo wiem już, że błagania na nic się nie zdadzą. Przegrałem wszystko.
 - I tak już wystarczająco długo czekałem na śmierć naszej małej księżniczki. - Wyjmuje mi z butonierki lilię i wkłada zamiast niej białą różę, od której intensywnego zapachu, mdli mnie. - Pożegnaj się sam ze sobą, Reuel. Bo od dziś jesteś już tylko Snowem. 
  Szarpię się w panice, ale na nic się to nie zdaje. Przerażony patrzę tylko, jak Wert wyciąga igłę i wbija mi ją w szyję. Krótki, przeszywający ból. I ciemność.    

*****

Nie, nie sądzę już, że ktokolwiek to czyta. Nie wierzę, że pozostała tu jeszcze choć jedna osoba, gdy zabrakło nawet mnie. I myślę, że nie ma sensu się dalej oszukiwać - prawdopodobnie nie wrócę już na stałe do blogosfery. Ale bloga dokończę. Tak postanowiłam i tak będzie. Kiedy? Nie wiem, ale zrobię to - zakończę tą historię, nie zostanie niedopowiedziana - to mogę Wam obiecać. Nie powrócę na stałe do blogosfery i na pewno nie zacznę nowego bloga. Jeśli znajdę kiedyś dużo czasu, to może zrealizuję moje małe marzenie i po jakimś podszkoleniu się pewnie, spróbuję napisać książkę. Kiedyś. Może. Zobaczymy, jak życie się potoczy.
Ten rozdział pisałam trzy razy i żadna wersja mi się nie podobała. Chyba wyszłam z wprawy... Na pewno pojawiło się wiele błędów i na pewno nie jest to najlepszy rozdział na blogu, ale nie dam rady zmieniać go kolejny raz.
Naprawdę chciałabym wrócić. Tęsknię za czasami, gdy z taką niecierpliwością czekałam na rozdziały na Waszych blogach, gdy wszystko komentowałam i nie byłoby bloga o igrzyskach, którego bym nie znała. Tęsknię za tą niepewnością po każdym dodanym przeze mnie rozdziale, jak zostanie przyjęty. Tęsknię za Waszymi komentarzami i za Wami samymi. Choć nie wiem, czy kiedykolwiek to jeszcze przeczytacie. Bo, mimo, że nigdy Was nie spotkałam, to czułam, jakbyśmy znały się najlepiej na świecie, jakbyście były mi naprawdę bliskie. Wierzę, że będziecie wiedzieć, że to o Was chodzi, jeśli kiedyś z jakiegoś przypadku, czy może sentymentu wejdziecie na tego bloga. Większość blogów "z moich czasów" upadło. Upadł i mój blog. Dokończę go, ale rozumiecie, że to już nie jest to samo, co wtedy, gdy "żył". Dopadły mnie sentymenty, co? W każdym razie, pozdrawiam Was wszystkich serdecznie i życzę miłych wakacji :)
Wasza Lily 

6 komentarzy:

  1. Liczyłam na trochę inny obrót spraw xD Bardzo mnie zaskoczyłaś, a rozdział przeczytałam jednym tchem! Ruel nie może się poddać! Teraz pewnie mu wyczyszczą pamięć... Taki nie może być koniec... Jeżeli on tego nie powstrzyma to Lily i Matt umrą na tej arenie! Albo jedno z nich przeżyje. Musi coś zrobić, musi ich ratować! Ruel nie poddawaj się!
    Ja tutaj jestem i będę czekać do samego końca :) Ta historia zbyt wciąga, aby jej nie przeczytać, mimo iż rozdziały pojawiają się bardzo rzadko :)
    Pozdrawiam Lex May

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, miał być zupełnie inny... ale wyszedł, jaki jest, a jak będzie - mam nadzieję, że przekonasz się już niedługo (o ile znajdę czas, z czym od dawna jest ciężko :c )
      Dziękuję Ci bardzo ♥

      Usuń
  2. Och, tęskniłam za Tobą, Lily! Cały czas tu wchodzę i zostanę aż do samego końca. Cieszę się, że dokończysz tę historię i cóż... Oczywiście bardzo chętnie przeczytałabym coś jeszcze od Ciebie, ale skoro nie chcesz pisać innych blogów, to to uszanuję.
    Nieźle się porobiło, eh. Lubię Reuela, tylko no... To się dobrze nie skończy :C
    Raju, jak ja nie cierpię Werta... Czy on nie mógłby po prostu zrobić światu przysługę i zdechnąć?
    Powodzenia w dalszym pisaniu. Obyś miała dużo czasu, chęci i pomysłów.
    Grace

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! ♥ I obiecuję, że postaram się częściej dodawać rozdziały c:
      Dziękuję Ci bardzo ^_^

      Usuń
  3. BOŻE MÓJ WYBACZ MI LILY!
    nie przeczytałam rodziału. co gorsza nie skomentowałam go. nie weszłam na swoje konto kiedy dodałaś rozdział. ba, nie wchodziłam kilka miesięcy i zapomniałam o bloggerze. upadłam jak ty. wybacz mi proszę!
    wiesz, że zawsze będę z tobą. zawsze przeczytam nowy rozdział u ciebie z chęcią, choć miałabym czytać sto razy poprzednie bo zapomniałam o czym były. do dzisiaj pamiętam jak w niedzielne popołudnie pochłaniałam cały twój blog, by móc być na bieżąco. nigdy nie zapomnę jak kiwałam głową z uznaniem. bo umiesz pisać, jak mało kto na blogosferze. pierwsza część była taka epicka. tak dobra. nie do opisania. nadal jestem w niej zakochana. mam do niej ogromny sentyment, zawsze będę mieć.
    uwielbiałam to jak pisałam swoje marne komentarze a potem odświeżałam stronę by zobaczyć czy Lily już może mi odpisała choć kilka słów. czytając te twoje odpowiedzi czułam, że jesteś moją taką koleżanką z blogosfery - choć nieznaną to prawdziwą.
    bosze. kolejny mój komentarz nie o rozdziale tylko moje marudzenie o tym jak uwielbiam ten blog. przepraszam.
    przeczytam rozdział obiecuję. może nie dziś bo muszę się uczyć i może nie jutro, ale przeczytam. wiem, że wiesz że mówię prawdę.
    mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się odezwę, ty też.
    napiszę ci znowu kilka miłych słów.
    obie będziemy zadowolone.
    i na tym polega blogosfera. że jest taka Lily co pisze a ja nawet jak zapomnę to i tak sobie przypomnę. przeczytam i pomyślę "boże jak ona pisze". tęsknię za tym. tak jak ty za nami :)
    pozdrawiam serdecznie,
    twoja za zawsze wierna czytelniczka czytająca wszystko co napiszesz choć z opóźnieniem.

    PS. pamiętasz jak dedykowałaś mi śmierć mojego znienawidzonego bohatera? może nie pamiętasz, ale ja tak. mam takie ciche, skromne marzenie. jak napiszesz książkę to może wyślesz mi jeden egzemplarz z podpisem? to by było cudne mieć na półce Lily ;) pomyśl o tym :)
    całuski !
    Astoria.!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Astoria! ♥
      Jasne, że wybaczam! Jakże mogłabym tego nie zrobić?
      Twój komentarz sprawił mi taką radość! Nieistotne, że nie przeczytałaś rozdziału (choć zwykle w tym tkwi istota), ale w tym, że jesteś i że właśnie, wiem, że jesteś i to naprawdę bardzo dużo dla mnie znaczy
      Bardzo Ci dziękuję ♥

      Pamiętam, pamiętam, nie martw się o to ;)

      Jeśli to kiedykolwiek nastąpi, to wymienię Cię w podziękowaniach i napiszę najlepszą dedykację, na jaką mnie stać :) masz moje słowo! (a ja nie łamię danego słowa)
      Lily

      Usuń

Dziękuję za każdy komentarz c: one naprawdę bardzo pomagają w prowadzeniu bloga
I proszę o niespamowanie pod postami :) do tego jest zakładka SPAM