piątek, 22 maja 2015

Rozdział X

 - Nie wierzę - Dylan kręci głową z niedowierzaniem, idąc obok mnie. - Tylko tobie mogło się to udać...
  Uśmiecham się lekko.
 - Myślałam, że będzie gorzej.
 - Niedługo może być, jak nagle zaczną sięgać po władzę.
 - Do tego nie dojdzie, nie musisz się bać. Nie dadzą rady - mówię pewnie. 
 - Nie bez przywódcy, na którego ty nadajesz się idealnie - w jego głosie wyczuwam nadzieję. 
 - Tylko że ja zginę na tegorocznych igrzyskach - wzdycham cicho. 
 - Mogłoby nie dojść do tych igrzysk...
 - Dylan. - Zatrzymuję się gwałtownie i patrzę na niego ze smutkiem. On także staje w miejscu. - Nie pozwolę skrzywdzić Reuela. Poza tym jego śmierć nic by nie dała. Nie, dopóki żyje Wert i reszta jego popleczników. Nie mam czasu próbować go odsyskiwać. Do wyjścia na arenę zostało raptem kilka dni, a ja nie mogę już polegać na złudnej nadziei, że w tak krótkim czasie dam radę go przywrócić, zwłaszcza, gdy wmówili mu, że umarłam parę lat temu i jestem podstawioną przez rebeliantów kopią. Mogę mieć tylko nadzieję, że w końcu przejrzy na oczy i sam to powstrzyma.
  Dylan chwilę milczy, po czym odzywa się cicho:
 - Zrobiłaś to specjalnie, prawda?
 - Co? - marszczę brwi, nie rozumiejąc.
 - Powiedziałaś, że chcesz tylko pomocy w zatuszowaniu twojego wyjścia na arenę, nie w mordowaniu własnych trybutów. Wiedziałaś, że szybko zaangażują się w to drugie. Planowałaś to - ostatnie dwa zdania to nie pytania, ale stwierdzenia.
 - Tak - odpowiadam cicho, nie ma sensu udawać, że jest inaczej, gdy on i ta zna prawdę. I zachowa ją dla siebie. - Moje znajomości w Kapitolu są wystarczające, by sam plan mojego wyjścia na arenę się powiódł, choć Roxann zna lepszych specjalistów od operacji plastycznych i zabiegów odmładzających. Ale to ja mam potężnego sojusznika w Kapitolu, który to wszystko i tak załatwi.
 - Kogo? - pyta zdziwiony.
 - Mojego syna.

***

  Prawie całą drogę do salonu Marii relacjonuję Dylanowi spotkanie z Jamesem. Nie przerywa mi ani razu, słucha w milczeniu, zapalając co jakiś czas kolejnego papierosa. Gdy kończę mówić, wciąż się nie odzywa. Czekam w napięciu, aż powie cokolwiek, bojąc się trochę jego reakcji. Zatrzymujemy się w końcu przed drzwiami do sali, a Dylan wciąż milczy.
 - Masz zamiar jakkolwiek to skomentować? - rzucam trochę już zirytowana.
 - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - odzywa się w końcu cicho.
  Spodziewałam się, że zacznie dyskusje, będzie się dopytywał, wnikał we wszystko, jak zawsze, a teraz mówi tylko:"mam nadzieję, że wiesz, co robisz"?! Marszczę brwi.
 - Tylko tyle?
  Patrzy się na mnie smutno.
 - Za parę dni i tak pójdziesz na igrzyska. Idril nie zostanie wylosowana więcej, Matt tak samo. Ty zginiesz. Kogo dalej będzie obchodził Reuel, który stał się Snowem? Kto będzie dbał, by igrzyska więcej się nie powtórzyły? Kogo to obchodzi?
 - O czym ty mówisz? - pytam zbulwersowana. - "Kogo to obchodzi?" Wszystkich ludzi w dystryktach to obchodzi! Dzieci i ich rodziny drżące ze strachu! Przyszłe pokolenia! Jak możesz w ogóle tak mówić?!
- Idziesz na śmierć - mówi tak cicho, że ledwo go słyszę, po czym odwraca się i odchodzi. 

***
Idril

  Zostawiła nas. Jak mogła nas zostawić? Nie, nie zrobiła tego, Na pewno nie. Ale nie potrafię przestać tak myśleć. A może po prostu nie chcę? Mogłaby nas opuścić, zostawić, tak byłoby prościej. Prościej zginąć.
  Nie chcę umierać. I tej myśli też nie potrafię się pozbyć. Nie chcę ginąć. Chcę żyć. Co jest złego w chęci przetrwania? Wszystko walczy o swoje istnienie - zwierzęta, rośliny, ludzie... to naturalne. Naturalne, że nie chcę cierpieć, że nie chcę umierać. Ale czy również naturalne jest to, że nie chcę się poświęcić? Że nie byłabym w stanie wbić sobie noża w serce, byleby Matt przeżył? Matt, który jest dla mnie jak brat, który zawsze się mną opiekował, który, odkąd pamiętam, był przy mnie, Matt, którego tak ukochałam? Jestem egoistką. Nieczułą, samolubną egoistką, która nie potrafi oddać życia za tych, których kocha. Wstydzę się tego. Wstydzę się, że jestem tchórzem. I egoistką. I nikt o tym nie wie. Wszyscy myślą, że oboje będziemy chcieli się poświęcić, że oboje jesteśmy w stanie zginąć dla siebie. Ale ja tylko umiem dobrze udawać odwagę, heroizm. Nie jestem odważna. Boję się.
 - Id, wszystko dobrze? - wyrywa mnie z zamyślenia Matt.
  Spoglądam na niego i uśmiecham się blado.
 - Oczywiście - ton mojego głosu jest naturalny, pewny. - Zastanawiam się tylko, gdzie jest Lily.
 - Ma chyba tu dużo do załatwienia. Nie martw się, od chwili przyjazdu do Kapitolu walczy o nasze przetrwanie - mówi, jakby odgadując moje wątpliwości. - Ocali nas.
  "Nasze"... on wierzy, że możemy wrócić oboje. Dla niego to nie jest problem. A jeśli się nie uda, to odda za mnie życie. Wiem to. Wiem to, bo on nie jest taki, jak ja. On jest dobry. Też bym chciała taka być. Albo chciałabym chociaż wierzyć, że Lily nas ocali. NAS. Oboje. Ta, co nie potrafiła pozostać przy zdrowych zmysłach bez sięgania po używki, ta, co oszalała paręnaście lat temu, ta, co mordowała z zimną krwią, ta, co mnie urodziła, ta, co uratowała skazanych na śmierć, co o każdego walczy lepiej niż o samą siebie. Ale NIGDY nie ocaliła dwójki trybutów.
 - Idziemy? - pytam niby od niechcenia, choć serce łomocze mi jak oszalałe. Pierwszy dzień treningów. Pierwszy dzień, gdy zobaczymy, co potrafią ci, z którymi za parę dni będziemy walczyć na śmierć... i o życie.
  Matt kiwa tylko głową i ruszamy. Nie rozmawiamy po drodze, to nie pora na dyskusje czy pogawędki. Nikt nas nie prowadzi do sali, jakoś wszyscy są przekonani, że ze wszystkim poradzimy sobie sami, jakbyśmy byli z Kapitolu, albo chociaż odwiedzali go milion razy. 
  Gdy wchodzimy na salę treningową, czuję jak uginają się pode mną kolana. Przypominam sobie szybko o heroizmie i prostuję się, unosząc dumnie głowę. Część trybutów już tu jest, nawet większość, a tak właściwie... to wszyscy. Spoglądam wyzywająco na tych, którzy jednym szybkim ruchem ręki skręciliby mi kark. Podchodzimy i stajemy w półkolu wraz z innymi trybutami. Jakiś mężczyzna zaczyna tłumaczyć zasady obowiązujące na sali, ale nie słucham go. Nie można się jeszcze zabijać - to jedyna reguła, która mnie interesuje - jeszcze nie zginę. Rozglądam się po nastolatkach w strojach treningowych. Osoby, którym dałabym radę, mogę policzyć na palcach jednej ręki. Trafił się wyjątkowo mocny rocznik, a przynajmniej tak się wydaje na pierwszy rzut oka. Nagle jakaś dziewczyna podnosi na mnie swoje spojrzenie, jakby czując, że ją obserwuję. Z trudem nie odwracam wzroku. Nie mogę okazać słabości. Patrzę więc na nią wyzywająco, a ona unosi lekko kąciki ust ze smutkiem w chabrowych oczach. Jakby chciała powiedzieć z kpiną: "I tak wszyscy zginiemy." "Chyba ty!" - mam ochotę krzyknąć. I wybiec. Daleko. Nad morze. Do domu. Nie chcę tu być. Nie powinnam tu być. Nikt nie powinien. Szkoda tylko, że nie do nas należy ta decyzja.
  Instruktarz wstępny kończy się i wszyscy rozchodzą się do przeróżnych stanowisk. Matt idzie do walki wręcz. Nie wiem po co. Mówi, że chce jeszcze poćwiczyć, ale jest w tym naprawdę dobry i poradzi sobie bez problemu w razie bezpośredniego starcia. To szkolenie jest mu niepotrzebne. Przez całe życie uczył się jak walczyć, jak przetrwać... w przeciwieństwie do mnie. Nigdy się nie szkoliłam, nigdy niczego specjalnie nie trenowałam. Decyduję się więc na razie tylko obserwować innych, by nie zdradzić się z moim brakiem jakichkolwiek umiejętności. Błąkam się po sali, przypatrując trybutom i sprawiając wrażenie, jakby to wszystko po prostu mnie nudziło. I już wiem, że się nie uda, że nie przeżyję. Cała moja nadzieja ginie, gdy realnie szacuję swoje i ich umiejętności. Jedynym, co może mnie ocalić od śmierci, jest pomoc Matta. I Lily. Ale nie potrafię w tej chwili w to uwierzyć. W tej chwili wierzę jedynie w to, że nic mnie już nie uratuje.
 - Walczysz?
  Rozglądam się dookoła, sprawdzając, czy pytanie zadane przez barczystego nastolatka jest skierowane do mnie. Kątem oka zauważam, że wzrok paru osób kieruje się na nas. Uśmiecham się lekko i mrużę oczy, przypatrując mu się uważnie.
 - Chyba jeszcze nie czas się pozabijać - mówię beztrosko, krzyżując ręce, by ukryć ich drżenie.
 - Cała walka jest kontrolowana przez instruktorów - odpowiada, wskazując na stanowisko. - Chyba że... - zawiesza głos, a na jego usta wpływa kpiący uśmieszek. - Chyba że się boisz.
  Prycham cicho. Oczywiście, że się boję!
 - A ty się nie boisz? - rozlega się głos zza moich pleców.
  Odwracam się i z trudem kryję zdziwienie na widok wysokiego mężczyzny ubranego w garnitur. Przypomina mi kogoś, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć, skąd go mogę znać. I co on tu w ogóle robi?
 - Tej nastolatki? - Drwiący uśmiech poszerza się na ustach chłopaka.
 - Tak, tej nastolatki, będącej córką Lily Anderson, pierwszej tryumfatorki. Niestety walkę musicie przełożyć na kolejny trening, jako że twoja przeciwniczka jest wezwana przez władze Kapitolu. Zapraszam - zwraca się do mnie, wskazując na drzwi do windy.
  Władze Kapitolu?! Po co? dlaczego? co się stało? zrobiłam coś źle? czy może... mamie się coś stało? Podpadła Kapitolowi i ją zabiją. A z nią rozstrzelają mnie i Matta. Choć przecież nie muszą, za parę dni i tak zginiemy. Powoli ruszam do dźwigu. Wzrokiem szukam Matta. Stoi nieruchomo, wpatrując się we mnie z przerażeniem. Marszczę brwi. Czy on wie o co chodzi i dlatego się boi? Czy po prostu niepokoi się, że coś się stanie? Nagle drga gwałtownie i szybkim krokiem kieruje się do drugiej windy naprzeciwko. Idzie po Lily.
  Wchodzę do dźwigu, a za mną nieznajomy. Wciska parę przycisków i przejeżdża szybko palcem po dotykowym panelu. Drzwi się zamykają i winda rusza.
 - O co chodzi? - zdobywam się w końcu na odwagę, by zadać to pytanie, kontrolując ton głosu, by nie mógł wyczytać z niego paniki.
 - Nie chciałabyś najpierw podziękować? - w jego głosie słychać lekką kpinę.
  Prycham.
 - Niby za co?
 - Za uratowanie od kompromitacji. I ukazania wszystkim, że oprócz dobrego udawania nie potrafisz kompletnie nic.
  Serce mi staje. Albo może przyspiesza. Już sama nie wiem. Boję się.
 - Ciekawe... Skąd masz takie informacje? I kim ty w ogóle jesteś? - rzucam zirytowana.
 - Jesteś obserwowana od chwili swojego urodzenia, Kapitol wie o tobie wszystko. Wiem, że nie potrafisz się bronić, że nie dasz rady przeżyć igrzysk. Nie musisz się bać, chcę ci pomóc - uśmiecha się przyjacielsko, a kpina znika z jego twarzy. - Przez te trzy dni będziesz indywidualnie szkolona, by wychodząc na arenę, była równie dobra, co najlepsi. Nie pozwolę ci zginąć.
  Nie mam pojęcia, co się dzieje.
 - Co? Dlaczego? - marszczę brwi zdezorientowana.
 - Po prostu chcę ci pomóc - z mężczyzny bije jakaś niezachwiana szczerość. - Jestem sprzymierzeńcem. Twoim... i Lily. - Smutnieje. - Mimo najlepszych chęci, twoja mama nie jest w stanie ci pomóc. Nie jest w stanie pomóc nikomu, nawet samej sobie. Nie możesz się na nią zdać. Ale możesz zaufać mi. Pomogę ci. Pomogę wam obu. Ocalę was.
 - Kim jesteś? - pytam z zaciśniętym gardłem. Pomoże mi. Pomoże nam. OCALI NAS!
 - Nie wiem, co Lily opowiadała ci o mnie, prawdopodobnie nic dobrego ze względu na jej stan psychiczny i naszą ostatnią sprzeczkę... ale wciąż jestem waszym sprzymierzeńcem. Zawsze - uśmiecha się do mnie szczerze i wyciąga rękę. - Jestem Wert.

*****
Porażka. Nie wiem, czy mi kiedykolwiek wybaczycie, że tak zaniedbałam tego bloga, nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze tu w ogóle jest. Przepraszam, że tak dawno nic się nie pojawiało, ale ostatnie trzy miesiące zleciały mi tak szybko, jak tydzień. Gdzie się podział czas? I dlaczego tak pędzi...? Ciągle go gubię i w ogóle go nie mam, a do tego moja weny chyba się na mnie obraziła... jest słabo, za co też przepraszam. Chwilę mi zajmie, zanim wrócę do formy, mam nadzieję, że wybaczycie mi to też. Część z perspektywy Idril jest... jest po prostu słaba. Ale trochę miała taka być. Idril jest słaba i chciałam to pokazać, jak i chciałam wypróbować, czy umiałabym pokazać zupełnie inne "wnętrze głowy". Więc jest, jak jest. Końcówki się nie spodziewałam. Usiadłam i napisałam. Na żywca. Nie planując kompletnie nic. Więc wybaczcie, jak możecie i to.

Rozdział dedykuję wszystkim, którzy jeszcze zostali ze mną i z tą historią. Jeśli mogę Was o cokolwiek jeszcze prosić, to chciałabym dostać jakiś znak, że wciąż tu jesteście. Chociaż króciutki, zwięzły komentarz, cokolwiek. 

Pozdrawiam i mam nadzieję, że nie zawiodłam Was aż tak bardzo, jak mi się wydaję i mi wybaczycie :)

Jeszcze raz przepraszam! :*

8 komentarzy:

  1. Lily! C; miło Cię znowu czytać ^.^ stęskniłam się!
    Wcale nie uważam, że cokolwiek jest słabe. Wręcz przeciwnie. Serio mi się podobała

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Blogger zwariował, zanim dokończyłam XD ale wow, chyba jestem pierwsza XD
      Ech, dużo czuję po tym rozdziale. Nawet Wert nie wydaje mi się taki tragiczny XD
      I wciąż tu jesteśmy, Lil, i czekamy na więcej ;)
      Weny i więcej czasu :)

      Usuń
  2. Zapraszam na mojego nowego bloga.

    http://historia-dedykowana-wam.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Co ty gadasz moja droga Lily?! Ten rozdział jest genialny! Faktycznie przedstawiłaś Idril jako słabeusza :P Niech Wert lepiej trzyma się własnego tyłka, a nie zajmuje córką Lily Anderson! Co on planuje?! Na samym początku myślałam, że przyszedł jej pomóc brat, a tutaj jednak nie... :(
    Cieszę się, że wróciłaś i czekam na następny rozdział :)
    Z tym opowiadaniem się nie da rozstać! Życzę Ci morza weny!
    Pozdrawiam Lex May

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem! Tak, ja jeszcze żyje! Sory za spóźniony komentarz, ale nie mogłam się zabrać za niego jakoś...
    Piszę krótko. Jeżeli to jest stracenie formy, to jak musisz wyglądać w pełni sił? Nie mam pojęcia, ale rozdział wyszedł ci bardzo dobry. Końcówka mnie totalnie zaskoczyła, nie mogę doczekać się ciągu dalszego.
    Lubię Idril, trochę przypomina mi mnie. No, ale nie będę się rozpisywać. Nie chce mi się XD.
    Życzę weny, weny, weny i jeszcze raz czasu!
    Okej
    P.S. Domagam się spojleru. Czy Idril spotka brata?!

    OdpowiedzUsuń
  5. Jestem, nadal jestem chociaż z takim opóźnieniem, ale jednak czytam dalej! Ostatnio za dużo dzieje się w moim życiu i nie miałam dla Ciebie i Twojego cudownego bloga czasu... Ale wiesz, że choćbyś musiała czekać rok to i tak prędzej czy później naskrobałabym tutaj piękny i długi komentarz. Nie martw się, nie Ty jedna cierpisz na brak czasu, u mnie do tego doszedł brak weny, motywacji... A u Ciebie nadal pięknie! No, ale przejdźmy do rozdziału...
    Jeśli dobrze zrozumiałam Lily udaje się teraz na jakieś operacje tak? Nie mam pojęcia jak ona chce to zrobić, by wyglądać aż tak młodo i niewinnie... Ale to przecież Kapitol i wszystko jest możliwe ;) A ludzie zrobią wszystko by mieć widowisko i rzeź. I na pewno uwierzą, że córka triumfatorki może być zabójcza.
    Uwielbiam scenę, w której Dylan stwierdza, że Lily idzie na śmierć. To takie prawdziwe, i teraz zaczynam myśleć, że ona naprawdę zginie, nawet jeśli nie na arenie (w co wątpię, organizatorzy się pewnie postarają ją zabić) to po igrzyskach... Nie wiem co o tym sądzić. Teraz wydaje mi się, że śmierć Lily będzie... na miejscu. Jakkolwiek to brzmi :D
    Idril... Boskie to udawanie niezwyciężonej. Wymiana zdań z tym trybutem, jej zachowanie - jeśli Lily wejdzie na arenę to będzie jej łatwiej udawać Idril, jeśli ta do końca zagra taką doświadczoną wojowniczkę ;) Domagam się więcej Matta nawiasem mówiąc ;)
    Pamiętasz jeszcze moją radość kiedy Wert umarł? I jak rozpaczałam, że nie mam już bohatera, któremu mogę życzyć śmierci. TY SERIO GO OŻYWIŁAŚ! I PO PROSTU IDĘ SKAKAĆ ZE SZCZĘŚCIA! Liczę, że będzie jeszcze gorszy niż w poprzedniej części, a jego druga (i tym razem prawdziwa :*) śmierć będzie sto razy okrutniejsza :D
    No cóż, to chyba tyle na dzisiaj. Nawet nie piszę, że czekam na następny - to chyba oczywiste ;)
    CZASU!!!
    Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
  6. OMG...Minął prawie miesiąc, a ja dopiero teraz czytam rozdział?! Jak to możliwe?! Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa...Jestem ułomem.
    Ten rozdział jest ZABÓJCZY! Po prostu zarąbisty! Jestem okropnie ciekawa, co dalej!
    Musisz sobie trochę podnieść samoocenę, droga Lily. Twoje rozdziały są ekstra!
    Weny, czasu, wiary w siebie!
    Grace

    OdpowiedzUsuń
  7. Łał rozdział świetny.Czekam na następny.Pozdrawiam i zapraszam również i na mojego bloga http://igrzyskasmiercialways.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każdy komentarz c: one naprawdę bardzo pomagają w prowadzeniu bloga
I proszę o niespamowanie pod postami :) do tego jest zakładka SPAM